Piekło, szpital warjatów, ryk wzburzonych fal morskich – Sylwester w Berlinie 1913

Fragment „Przewodnika po Berlinie” wydanego w 1913 roku, nakładem wydawnictwa „Warta”. Autor anonimowy, (przewodnik w języku polskim, pisownia i interpunkcja oryginalna). Tylko na Przewodnik-po-Berlinie.pl! Zapraszam do niecodziennej lektury.

Berlińska noc sylwestrowa ma tak odrębny charakter i tak specjalną fizjognomię, że trudno oprzeć się pokusie obejrzenia jej, choćby kosztem przespania całego pierwszego dnia Nowego Roku.

Już na progu domu uderzyć musi każdego dziwny nastrój na ulicy. Ludzie, wystrojeni odświętnie, przeciągają gromadkami ku dworcom kolejowym i stacjom tramwajowym. Od czasu do czasu głośny huk ręcznej bombki daje przedsmak tego, co się dzieje w środku miasta. Na środku ulicy pali się stos gazet zeszłorocznych, a około niego tańczy kilku chłopców, wyjąc niemiłosiernie i zanosząc się od śmiechu.

Na stacji podziemnej ścisk, o jakim nie śniło się filozofom. W wagonie zaczyna się Sylwester na dobre. Żarty i błazeństwa nie ustają ani na chwilę, a potęguje je okoliczność, że kierownikiem pociągu jest murzyn, młody, przystojny Otello, na którego niemki nie mogą patrzeć bez zawrotu. Poczciwe murzynisko, którego dziadek, a może i tata jeszcze na czworakach chodzili — jak przypuszcza jakiś podoficer od renadjerów — dumny jest ze swojego munduru i stanowiska, z góry patrzy na rozmiłowane niemki i z lekka gładzi kokieteryjną bródkę a la Prinz Heinrich.

Wreszcie krzyczy: „Friedrichstrasse!” — a za chwilę pociąg opróżnia się prawie doszczętnie.

„Frydrychówka”, to dzisiejszy cel wędrówki przynajmniej pół miljona mieszkańców Berlina. Przewalają się po niej fale niezliczonego tłumu już od godziny 10 wieczorem. Mało kto jest tylko biernym świadkiem widowiska; każdy prawie stara się przypomnieć o swem istnieniu przy pomocy trąbki lub świstawki, jeśli zaś nie zaopatrzył się w te akcesorja, to wyje lub ryczy, ile mu tylko sił starczy. W ten sposób zaczyna się zabawa sylwestrowa na ulicy.

Krzyk i wrzask nie ustaje ani na chwilę, jednakże można się jeszcze przynajmniej poruszać jako tako. Za chwilę już i to jest niemożliwe, gdyż na wąską ulicę Fryderykowską wpakowało się kilka tysięcy co najgrubszych policjantów, którzy wytworzyli taki ścisk, że w jednej minucie cały tłum musiał stanąć. Stanęli tedy ludzie i konie dorożkarskie, stanęły omnibusy i samochody, a policjanci zaczęli wrzeszczeć jak opętani. Widocznie była to jakaś komenda, której wszakże nikt nie rozumiał, a i nie chciał zrozumieć.

Na jedną sekundę zrobiło się nieco luźniej, gdy kilka osób zemdlało, skoczyłem tedy ku drzwiom najbliższej kawiarni. Niestety, bez biletu nie wpuszczają dziś nikogo. Po krótkich pertraktacjach i sięgnięciu do portmonetki przedostaję się wreszcie do środka i znajduję miejsce na kiwającym się zydlu przy nakrytym bilardzie. Tłok tu nie mniejszy, jak na ulicy. Wszyscy piją na umór. Pącz, piwo, szampan leją się na przemiany, w kącie rzępoli orkiestra cygańska, gwar rośnie i potęguje się z każdą chwilą. Jak przy budowie wieży Babel, słychać wszystkie języki świata, prym zaś wiodą polski i rosyjski. Zwłaszcza ten drugi.

Wreszcie wybija oczekiwana godzina. Światła gasną – ukazuje się jakaś tłusta transparentna alegorja Nowego Roku, ktoś wykrzykuje jakąś mowę, strzelają korki szampana, wrzask: „Prosit Neujahr!”, a potem już nic, tylko wycie straszliwe, niepojęte. Wyje publiczność, wyją kelnerzy, wyją chłopcy, roznoszący cygara, i wyje portier, stojący przy drzwiach z miną grobową. Najsilniejsze nerwy nie wytrzymają takiego ataku. Wysuwam się czemprędzej na ulicę, a za mną kilka jeszcze osób.

Z deszczu pod rynnę.

Opisu tego, co się działo na ulicy, nie podjąłby się ani Dante Alighieri, ani nawet Kornel Makuszyński! Piekło, szpital warjatów, ryk wzburzonych fal morskich, to wszystko za małe, za nikłe porównanie! Bębenki w uszach puchną, czuję to najwidoczniej, natomiast nie czuję już rąk, ani nóg, ani żeber. Porwał mnie tłum i niesie ku Lipom. To jest właśnie ta słynna zabawa sylwestrowa. Ludzie gniotą się jak śledzie, wrzeszczą, jak potępieńcy, kobiety zaś piszczą i opędzają się od natrętów, darząc ich siarczystemi policzkami. Poskromiony zaczepnik nie gniewa się wcale, krzyczy: „Prosit Neujahr!” i zwraca się ku drugiej kobiecie po to samo. Inna rzecz, że nie wszystkie damy berlińskie są takie srogie. Niektóre same rzucają się na szyję wyjącym gentlemanom i obdarzają ich wcale niewątpliwemi dowodami sympatji.

Natężam wszystkie siły, aby się wreszcie wydobyć z tego kotła, w który wtrącił mnie los nieszczęsny, wtem czuję jakąś rękę, wcale nie kobiecą, dotykającą kieszonki z zegarkiem. Powstrzymuję natrętną rękę i tłumaczę jej właścicielowi, jakiemuś potężnemu drabowi z błazeńską czapką na głowie, aby się nie trudził:
— Bardzo przepraszam, ale zegarek zostawiłem w domu. Żałuję bardzo…
— No, nic nie szkodzi! — odmruknął drab dobrodusznie i przecisnął się w bok, wołając: „Prosit Neujahr!” Jakimś cudem zdołałem wreszcie się dostać w aleję pod Lipami, gdzie było nieco więcej miejsca. Kto wyszedł z tłumu cały jeszcze i z niepołamanemi żebrami, otrząsał się, jak pies po kąpieli i siadał na sztachetkach.

Większa część odpoczywających przyprowadza do jakiego takiego porządku garderobę, mocno nadwyrężoną. Panowie pogubili w ścisku przeważnie kapelusze, panie lamentują nad zgubionymi zarękawkami i zębami, jedna zaś nie ma na sobie sukienki i zwraca się do konnego policjanta pod opiekę. Dygnitarz policyjny zsiada z konia i na wzór świętego Marcina otula wynegliżowaną doszczętnie damę w swój płaszcz służbowy. Naturalnie, hołotka cieszy się okrutnie i wyje dalej.

Zabawa trwa w dalszym ciągu. Tu i ówdzie daje się słyszeć huk strzelającej rakiety, tam znów czterech łobuzów zajętych jest zdzieraniem sukienki z jakiejś wymalowanej damy. Gdzieindziej tańczy kilkanaście dokoła doróżki. W zaułku ulicy tłum dość duży otoczył policjanta, wziął go na ramiona i odśpiewał ochrypłemi głosami: „Heil dir im Siegerkranz”, z balkonów sypią się płatki papieru, leje się na głowę pącz niedopity, na dole trwa walka na konfeti, serpentyny albo kije, nie mówiąc już o romantycznem trąbieniu do ucha, które zdolne byłoby umarłego wskrzesić.

Największą nienawiścią pała tłum berliński od kilkudziesięciu już lat do cylindra, to też biada temu, kto miał go na głowie w noc sylwestrową, spadło nań przynajmniej sto uderzeń w jednej chwili i nie pomogły żadne reklamacje. Najbiedniejsi są przez to dorożkarze, którzy mają na głowach obowiązkowe, liberyjne cylindry. Ogarniają się batami jak mogą, najchętniej jednak nie spotykają się z tłumem.

Do rana wyje tłum i tłoczy się w ciasnej ulicy Fryderykowskiej, a potem śpieszy na ostatnie pociągi, podpalając po drodze stosy gazet i strzelając na wiwat. W pociągach patrioci, ubrani w błazeńskie czapeczki, nie próżnują i ostatkiem sił, jakie im pozwalają, intonują:

„Deutschland, Deutschland, über alles, über alles in der Welt!“

Najciekawsze są notatki, jakie zjawiły się we wszystkich prawie pismach berlińskich, donoszących, że „tegoroczna noc sylwestrowa przeszła niezwykle spokojnie.” Oczom moim nie wierzyłem, gdy czytałem te słowa. Więc można zachowywać się jeszcze niespokojniej? O błogosławiona kraino niemiecka!

Więcej na podobny temat?
Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.